Loading

RICHARD A ANTONIUS

Wielki strudel świąt.

opowiadanie

5 kwietnia 1953

- Hej tam, Adaś, mamy dla ciebie przysmak nie lada. Kostka cukru i dwie krople wiśniówki!

To z dołu przywoływał chłopca głos mamy.

Schodząc ze stryszku Adam zastanawiał się, czy w głosie mamy słyszy więcej żartu niż prawdy.

Z kuchni przez uchylone drzwi do sieni buchało ciepło. Adam przekroczył próg.

Na kuchence przez rozpalone fajerki przeciskały się płomienie, na które prychały rozdygotane na garach pokrywki. Cała kuchnia przypominała kabinę maszynisty w lokomotywie rozpędzonej parą aż po wytrzymałość tłoków i pędzącej przez tunel wieczoru. A skoro tak, to Adam mógłby się tutaj prędzej spodziewać widoku dziadka Juliana, kolejarza, a jednak nie, bo w roli maszynisty a zarazem palacza, występowała babcia Filomena.

Adam miał ją w oczach, jak ta dorzuca szczapy do pieca, a potem przez ścierkę uchyla bratrurę i sprawdza dyszące tam ciasto maślane. Gorąca para unosi się ku ściennej makatce i każe jej furkotać niczym chorągiewka przetokowego.

Na tej makatce babcia wyszyła kozę zaprzęgniętą do dwukołowego wózka. Kozę prowadził chłopczyk w krótkich spodenkach. Miał kręcone włosy, wysokie czoło i poważny wzrok. Na wózku siedziała dziewczynka z włosami w pięknych lokach, a nad tą parą, wędrującą w nieznany świat, unosił się napis: „Bóg z wami!”.

Kiedyś ojciec Adama - Zenon, zażartował sobie: „Zobacz. Ten chłopczyk to mały Lenin, a ta dziewczynka to Nadieżda Krupska”. Ale chłopiec nie dał się przekonać. Pomogło mu w tym mrugnięcie oka babci i jeszcze słowa mamy zza ramienia ojca: „Zenon, dawniej mówiłeś, że to ja i ty!”.

O, nie! Nikt nie mógł zmienić głęboko skrywanej przez chłopca myśli, że ten nieustraszony chłopczyk z bacikiem na ramieniu to... on sam! I tylko nie zdecydował jeszcze, czy ta dziewczynka, z którą pomaszeruje w świat, to będzie M... albo L ..., albo ta …

– Idziesz? – Usłyszał głos mamy z pokoju. – Bo w końcu ojciec zje ci twój przysmak.

Zaciekawiony wsadził głowę do dużego pokoju.

Babcia, dziadek, mama i ojciec krzątali się wokół stołu, w świetle tombakowej lampy, bogatej w rozmigotane koraliki.

Na widok wnuka dziadek Julian z głośnym puknięciem wyciągnął z butelki korek. – No, jest pomocnik do robienia strudla.

– Ale daj mu niewiele – powiedziała babcia – o tak, ociupinkę, na kostkę cukru.

– Pewnie – zgodził się ojciec. – Niech smark też zakosztuje atmosfery świąt.

– Dwie krople wiśniówki, tato. Nie więcej. – Powiedziała mama do dziadka.

– Trzy! – dziadek wyrzucił w górę trzy palce, aż zaskrzypiało pod nim krzesło.

Chłopiec nie kazał na siebie czekać. Wylądował na krześle przy stole.

Patrzcie, smark rzuca się jak jastrząb. – Huknął wesoło ojciec.

Adam to już duży mężczyzna. Jakby nie było - dziesięć lat, ho ho! – Zaśmiał się dziadek.

Adaś lubi słodkie – powiedziała babcia i ustawiła przed chłopcem talerzyk z jedną kostką cukru. Teraz wszyscy patrzyli, jak trzy kleksy wiśniówki łapczywie pożerają cukrową biel, atakując ją z trzech stron.

– No i nalałeś mu stary za dużo. – Skarciła dziadka babcia. – Ręka ci drgnęła.

– Maładjec! – przyklasnął dziadek, kiedy kostka zniknęła w ustach chłopca.

– Patrzcie, jak się błogo uśmiecha – zauważył ojciec. – Od jednego naderwanego ucha do drugiego.

– Już ma rumiane policzki! – Odkrył dziadek i szybkim ruchem umieścił na talerzyku jeszcze jedną kostkę cukru. W mgnieniu oka nasączyła się ciemną czerwienią. Adamowi przeleciało przez głowę, że kostka cukru to jakiś krewniak komara.

– Tylko żebyście mi dziecka nie rozpili. – Mama nie do końca była przekonana. – No nie wiem, czy takie częstowanie dziecka nalewką to dobry pomysł. – A jak dostanie napadu czkawki?

– Co ty! – Dziadek się zaśmiał. – Raz, od święta mu nie zaszkodzi. A sok domowy, z naszej wiśni.

Chłopiec czknął hałaśliwie.

Zenon, chyba nie będziesz go zaraz lał po głowie? – Ostrzegawczo zapytała mama.

Ręka ojca zmieniła kierunek i udała, że przegania krążącą pod koralikami lampy muchę.

– No tak, zostawmy mu uszy w spokoju. W końcu mamy czas świąteczny. Nie wypada. – Niespodziewanie zgodził się ojciec. – Ale… można się uciec do zdobyczy współczesnej pedagogiki. Towarzysz pułkownik Buhaj mówił, że najlepiej jest przestraszyć takiego smarka, i czkawka znika, jak ręką odjął. Wiesz, co? – Poważnie spojrzał synowi w oczy. – Słuchasz mnie? To ja ci teraz powiem: Otóż zaraz po nauce, w lipcu, pojedziesz na kolonię. Załatwiam z dyrektorką szkoły kolonię letnią. Cały miesiąc bez mamy i taty.

– Zenon! Co ty wygadujesz?! – Mama, wstała od stołu i pospieszyła do syna. – Przecież on już sinieje!

– Oj, trzymaj go, trzymaj! – zawołała babcia.

Chłopiec poczuł ręce kobiet na czole i pod ramionami. Chyba rzeczywiście mało brakowało, a spadłby z krzesła celnie trafiony strachem, który już przeszywał jego wyobraźnię i eksplodował w tysiącu panicznych pomyśleń.

– Zenon, ale jesteś niemądry! Wiesz doskonale, że Adaś jak ognia boi się kolonii. Już raz wysłaliśmy dziecko do Moszczanicy. Jak miał sześć lat. I co? I wieczorem sam uciekał do miasta! Przez cmentarz. A potem jeszcze te odcięte nogi na stacji w Żywcu.

– Pamiętam – poparła ją babcia Filomena. – Wrócił wtedy ze szkarlatyną.

Mama sprawdziła synowi czoło.

– No, już dobrze Adaś. Twój ojciec tylko tak cię postraszył. Nigdzie nie pojedziesz. Tylko do babci.

– Oj, nic się nie stało. – Ojciec machnął dłonią, potrącając koraliki lampy.

– Trzymajcie sobie tego maminsynka pod spódnicą kobiety. I co z niego za chłop wyrośnie? Ciaparajda na całe życie? Jak ja byłem w jego wieku…

– Może jeszcze kostkę cukru? – Zaproponował głośno wnukowi dziadek. – Z wiśnióweczką …ecz ką!

Babcia i mama zgromiły go spojrzeniami.

– Ale zgodzicie się ze mną, że smark czkawki już nie ma. Pomogło. – Ojciec kujnął palcem w ich kierunku.

– No, to na zdrowie! A potem do roboty. – I dziadek Julian już moczył wąsiska w kieliszku.

Zanim babcia się zorientowała Adam przechylił swój talerzyk i reszta wiśniówki wpłynęła słodkim i gorącym wodospadem w jego usta. Mama coś krzyknęła ale jej ręka minęła talerzyk i tylko rozchwiała lampę nad stołem. Wieczorne cienie domowników zatańczyły po stojącym zegarze i obrazach na ścianie. Adamowi wydawało się, że lekko unosi się nad stołem, który z okrągłego zamienił się w elipsę. To dziadek i ojciec rozciągali mebel przygotowując blat do formowania najważniejszego ciasta. W tym domu na Święta Wielkiej Nocy nie mogło zabraknąć strudla.

---

Najpierw kładło się rozwałkowane ciasto na stół nakryty obrusem, wybrzuszonym w samym centrum talerzem podłożonym dnem do góry. Następnie naciągało się ciasto we wszystkie strony, aż stawało się tak śnieżnobiałe i wiotkie, że można je było pomylić z samym obrusem. Babcia, dziadek, mama, ojciec i chłopiec zasiadali przy stole nakrytym ciastem jak obrusem albo obrusem jak ciastem i brali udział w lepieniu niezapomnianego, pełnego smakowitości specjału. Każdy ze swej strony, po kolei, nakładał doń swoje przeróżności. I tak, babcia pierwsza kładła z namaszczeniem parę uwag o cenach na Rynku Maślanym, o pogodzie i osteoporozie. Potem z nowu wypito po kieliszku domowej nalewki pod wesołość, co nie omieszkał wykorzystać dziadek Julian, który narażając wymogi higieny, dorzucił wyssaną z palca historię. Podobno ten przysmak – mówił o strudlu – wyszedł z Konditorei niejakiego Franza Josefa Strodla. Ów austro-węgierski cukiernik był wielkim krótkowidzem. Z tej przyczyny zdarzyło mu się któregoś dnia zawinąć w ciasto pugilares z cennymi numizmatami, własne cwikiery oraz zegarek ze złotą dewizką, podarowany mu przez piekarzy wyznania mojżeszowego.

– A ja to po latach już obrączki nie ściągnę – powiedziała babcia. – Nawet jak nasmarowałabym masłem. A właśnie, byłabym zapomniała – trzeba dodać masła.

Dziadek nie dał się wybić z opowieści:

– Ku niemałemu zdziwieniu cukiernika cała partia tego ciasta została rozchwytana w mgnieniu oka. Co więcej, ci sami klienci powracali po trzykroć, spodziewając się nowych, podobnych niespodzianek. Odtąd piekarz nie mógł nadążyć ze zwijaniem ciasta, a swój sukces przypisał dość pochopnie pewnej alpejskiej wróżce imieniem Strudeli. I tak oto strudel z początkiem naszego wieku zaczął rozprzestrzeniać się wraz z rozwojem linii kolejowych. Któż bowiem najszybciej w głuszę środkowej Europy przynosił z dalekiego świata wszelkie nowinki, jeśli nie kolejarskie rodziny? A trzeba wiedzieć, że maszyniści, palacze i konduktorzy czynili to pomimo przestróg księży i biskupów. A tak, wy nie wiecie – rozprawiał dalej dziadek. – Ostrzegano wtedy z ambon, że już przy czterdziestu kilometrach na godzinę z pasażerów wywiewane bywają dusze.

Ojciec buchnął z ust cukrem pudrem. Trzymał w palcach splecionego faworka babci.

– A ty z tą duszą, Julian, nie przesadzaj, bo mieli rację. Sam się przeziębiłeś na parowozie koło Muszyny.

– A co do nowinek przywiezionych przez kolejarzy to wystarczy przytoczyć tu: wodolecznictwo Kneippa, Volapük czy choćby Punkt-roller – wałek do masażu z czerwonej gumy – zdążył dorzucić dziadek.

Na te słowa babcia twardo zażądała, żeby przyniósł gazetę, z której wyczytał te wszystkie mądrości.

– Ach, gazetą tą wyklejony jest teraz tył szafki – odpowiedział dziadek, tym razem dla odmiany bez zmrużenia oka.

Babcia już odchodziła od stołu, odstawiając cukiernicę.

– Zaraz zdemaskujemy te brednie. Zenon, odłóż faworka, chodź, pomożesz mi odsunąć tę szafkę.

– Ale ja mam na myśli etażerkę u pani Heleny Ferenc. Na końcu uliczki.

– Ach, takie buty! No to ja pójdę i sąsiadkę zapytam.

– Ale jej nie ma. Wyjechała.

– A dokąd to?

– Do Szczawnicy na leczenie.

– A, widzicie starego? Jak to kręci? Lepiej byś tak pokręcił w młynku trochę orzechów laskowych do strudla, bo zaczyna brakować.

I nagle babci coś się przypomniało. Wskazała na dziadka laską wanilii.

– Helena, powiadasz? No, to ja wam zaraz powiem, jak to było z tą Heleną dzisiaj w nocy.

Zebrani przy stole spojrzeli na babcię w osłupieniu. I tylko Adam czknął i patrzył zamglonym wzrokiem. Z ręki mamy posypała się bułka tarta.

– Dzisiaj w nocy budzę się, bo słyszę, jak najpierw chrapie, a potem gada. Coś o pięknej Helenie. A że to taka, a że to ma takie...

– Przestańcie – spiętym głosem szepnęła mama.

– To ja wstałam i jak mu poduszką nie dam w papę. A on jak się nie zerwie. O mało co, a nakastlik by poleciał i zęby w słoiku też.

– Fela – odezwał się dziadek. – A mnie się taki piękny sen przyśnił, że obracam taką przepiękną...

– Helenę?! – Teraz ojciec zmarszczył brwi i zaraz zaczął chrząkać, jakby chciał przytłumić przedwczesne domysły.

– A no Helenę. Po prostu przyśniła mi się lokomotywa Pm36 – Piękna Helena. Oj... przepiękna... W cylindrze 530 mm, dymnica jak dzwon, a ciśnienie w kotle 18 atmosfer! Lokomotywa pospieszna. A jaka szykowna na obrotnicy. Weźmy takie wiatrownice: jak rondo kapelusza jakiejś modnej damy.

Dziadek uśmiechnął się do swojej wizji, następnie wzniósł kieliszek i przekrzykując śmiech zięcia, córki i wnuka, powiedział:

– Niestety, tylko raz przed wojną miałem ten zaszczyt.

Westchnienie babci wyorało szeroki tor w paśmie cynamonu.

Skoro dziadek objawił się jako znawca cukiernictwa i ciast, chłopiec nareszcie mógł zadać pytanie, z którym nosił się już od zeszłych świąt.

– A dziadku, dlaczego robi się na każdym faworku węzełek? – Odezwał się nagle Adam. Czuł przy tym, że jego źrenice wywracają młynka jakby zdziwione, że udało mu się wyrzucić z ust dłuższe zdanie.

Na to dziadek chętnie odpowiedział w swoim stylu, że robi się go po to, by nie zapomnieć, że ma się go zjeść!

– Ech, Julian! Nie wprowadzaj dziecka w błąd – ofuknęła go babcia i zanurzyła się pod stół.

– Co to? – zapytał ojciec, szybko przełykając ostatni kęs faworka. – Wiśniówka mamę tak osłabia? Bo, że otumaniło smarka to rozumiem…

Ale babcia schyliła się po torebkę z suszonymi jabłkami, którą z braku miejsca oparła o nogę stołu. Kiedy wyjrzała spod niego, posłała wymowne spojrzenie w kierunku dziadka Juliana i zwróciła mu uwagę:

– Ty, mógłbyś coś zrobić z tymi troczkami, bo jak wstaniesz, to się potkniesz.

– A co? – Dziadek odchylił rąbek ciasta. – Wyszły mi z nogawek?

– A wyszły, wyszły.

– To dobre gatki – powiedział z rozrzewnieniem, acz nieco prowokacyjnie. Dostałem je od tego Austriaka Kurta, pamiętasz?

– A kto to był, dziadku? – Chłopiec wypalił następne pytanie. Ale teraz właściwie tylko po to, żeby zapobiec ostrzejszej wymianie zdań.

– To jeszcze podczas wojny – zaczął wyjaśniać dziadek. – Niemcy przymusowo zakwaterowali nam pewnego oficera. Austriaka. Była zima, a on czekał na wysyłkę na front wschodni. Strasznie nie chciał wojować. Antyfaszysta. Dużo opowiadał. A co ten biedak nie robił, żeby się przeziębić, pamiętasz, Filomena? Rąbał drwa na opał w samym podkoszulku, a potem stał tak przed werandą na mrozie. Celowo. Wreszcie ciężko się przeziębił i zabrali go do szpitala. Co potem z nim było – trafił na front, czy zmarł – nie wiadomo. Opowiadał...

– No! – Babcia groźnie podniosła palec. – Co mi tu będziesz do strudla takie rzeczy… Tego nie wrzucaj.

Chłopiec nie rozumiał, dlaczego babcia przerywa ciekawą opowieść dziadka.

– A nie, nie! – Dziadek machnął ręką na zgodę. – Chciałem tylko powiedzieć, że opowiadał, jak ma wyglądać prawdziwy wiedeński strudel, taki, jaki robiono za cesarza Franza Józefa. Zapisał ci, Fela, austriacki przepis.

– No, prawda – powiedziała uspokojona babcia.

– A pod koniec wojny zakwaterowano wam Rosjanina – przypomniał ojciec. – Pamiętam, że miał na imię Temur.

– Bo to był Gruzin – wyjaśnił dziadek. – Poczciwy to był chłop. Pamiętasz, Filomena, siedział u nas pod piecem i zamiast machorki, międlił w paluchach jedyną fotografię swojej żonki i dziecka. Pomagałem mu posklejać podartą fotografię. Miał łzy w oczach, kiedy wyruszał na Kraków. Prokliataja wajna – mówił.

– My tu gadu-gadu, a tu trzeba ciasto ciągnąć – przypomniała babcia.

– To niech mama zacznie od swojej strony.

– Od mojej strony? A... spod Nowogródka!

– Mamo, Adaś chętne posłucha.

Babcia wiedziała, że wnuk najbardziej ze wszystkich jej historii lubi tę najstraszniejszą, tę o wilkach, opowiadaną już wiele razy.

– Zamieniamy się w słuch – oznajmił w imieniu zebranych zięć. – Niech szanowna teściowa dorzuci.

– A było to tak. Pakowałyśmy ostatni wóz pełen zbożowych snopów. Na polu byłyśmy już tylko dwie – ja i Jadwinia – moja starsza siostra. Słońce zachodziło krwawo, a od Baranowicz znad boru nadciągały czarne chmury. Trzeba się było spieszyć, bo droga na Pruntkowszczyznę, do naszego majątku, prowadziła przez ten przepastny bór. Wszyscy się go bali. Raz wypadł z niego wściekły borsuk i dotkliwie pogryzł pięć krów. Albo sama widziałam, jak dziki - kabany zapędzały szablami żniwiarzy na sosny, a wilki... w tym borze, aż się od nich roiło! Porywały owce i umykały z nimi w kierunku bagien nad Mołczadzią.

Jadwinia, ruszamy!, przynaglałam siostrę, widząc, jak szybko zapada zmrok. Jeszcze chwila, a zapłoną krwawe wilcze ślepia! O, jak te błyski na skórkach wiśni.

Chłopiec zastygł zasłuchany, z podniesionym palcem. Zapomniana na wierzchu dłoni kropla wiśniówki nie zdążyła spłynąć mu za mankiet. Zlizał ją ze smakiem.

– A ten majątek, babciu?

– Oj, przepadł, dziecko. Kiedy wróciliśmy w dwudziestym czwartym do Polski, to potem, w latach trzydziestych, pojechałam w te rejony. Ale nie było już śladu olbrzymiej lipy, którą tak kochałam, a majątek dostał jakiś oficer Piłsudskiego. Za zasługi w przewrocie wojskowym.

W tym momencie ojciec chrząknął i strącił na podłogę, tuż obok świątecznych spodni, konfiturę z łyżki. Mało brakowało!

– A ten oficer to lubował się w polowaniach – przypominała sobie babcia. – Sarny, wilki, dzikie świnie.

– Pewnie jak Zenon – wtrąciła mama i zaraz pożałowała, bo w cieście wspomnień nieopatrznie zrobiła dziurę i wszyscy zobaczyli w niej coś niesmacznego, coś, co niegdyś wydarzyło się w tym pokoju, a co dobrze zapamiętał chłopiec.

W tej dziurze zobaczył teraz tamto wydarzenie. Oto pchnięta ręką męża mama pada na łóżko, o tam, pod obrazem z aniołem stróżem, ale to nie pomaga, bo Zenon w myśliwskim stroju otwiera drzwi w otchłań zeszłorocznej nocy i wściekły, że „nikt go nie rozumie”, odjeżdża na polowanie. Na krzyk chłopca: „Tatuś bije mamusię!” z pokoiku obok wypadają dziadkowie...

– A jak już o polowaniu... – przerwał niezgrabną ciszę dziadek – to pamiętacie, jak stary Pluniak przywiązał kotu ciotki Loli do ogona pęcherz z karpia?

– Tato! – Mama na próżno usiłowała zapobiec dalszej opowieści dziadka. Nie pomogło.

– I mówię wam, ten kot latał jak wystrzelony z katiuszy. Po ścianach, po drewutni, a potem pognał uliczkami. I dopiero znalazł go Tadzio Maligniak. I to gdzie?! Na Czarnieckiego, pod numerem 3. Ale już bez ogona.

Chłopiec nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać.

– To nieśmieszne. – Babcia zdecydowała za niego. Nie podobał jej się sposób, w jaki dziadek próbował zakleić dziurę.

– Po prostu taki to naród okrutny. Jak te wilki – dopowiedziała i bojąc się niesmacznego zakalca z jego strony, pociągnęła ciasto w miejscu swojego wspomnienia.

– Wio! Konie zachrapały niespokojnie spod zbożowej czupryny i pociągnęły, przeczuwając najgorsze.

Chłopiec przymknął oczy i zobaczył przedzierający się po leśnych wybojach drabiniasty wóz, zostawiający kłosy na gałęziach, zuchwałych pod osłoną nocy chojarów.

Wołki!, krzyknęła starsza siostra. Jeszcze w pewnej odległości, jeszcze w głębi splątanych trzewi boru, lecz już płonęły, jedna za drugą, gwiazdy-ślepia krwiożerczej konstelacji.

Dziadek włączył się do opowieści:

– Lupus… Bałasatyj. Riewalucja!

– Uważaj, stary, bo znowu chcesz być mądrzejszy od całego świata! – natychmiast ostrzegła go babcia. Mówię dalej: i jak się nie rozlegnie wilczy zew! Z początku był to jedynie gulgot głodnego gardła, zrazu melodyjny, łagodny...

(Tutaj chłopiec spróbował sobie wyobrazić wilka ze śpiewnym, kresowym akcentem).

– …Ale zaraz przeszło we wściekłe hasło do ataku.

Ktoś zapukał w szybę od podwórza. Zebrani przy stole popatrzyli po sobie, a potem w przesłonięte okno. Chłopiec zatrzymał wzrok jego na parapecie. Stał tam koszyczek przygotowany do święconki. Na razie samotnie wystawał z niego cukrowy baranek z proporczykiem, czekając na towarzystwo pisanek, strudla, chrzanu i kiełbasy. Adam wiedział, że zaraz po świętach ten cudownie słodki baranek padnie jego łupem.

– Qui est la´? – Zapytała mama.

Dziadek, choć niedosłyszał, spróbował przetłumaczyć po swojemu:

– Ki diabeł?

Może żebraczka? – Ojciec stężał.

– Ou c'est peut-être un Babau? – mama mówiła do siebie.

– No i znowu dziecko mi przestraszyli – powiedziała babcia, klapiąc dłonią w mąkę, bo nie uszło jej uwadze, że chłopiec drgnął i skulił się na krześle. – Idź, Julian, zobacz co to za bebok chce nam wleźć do strudla.

Wszyscy czekali w napięciu, kogo to wprowadzi w progi dziadek.

Ale dziadek wrócił z wiadomością, że nikogo nie widział.

A cóż to za gość świąteczny, który zapukał i znikł?, pomyślał chłopiec. W tym miejscu zrobił nam następną dziurę w strudlu.

A co do pierwszej dziury w strudlu świąt, to kątem oka zanotował, że jest lepiej, bo rodzice zaczynają już nawet popatrywać na siebie. #### coś o nich### Groźba, że w ciasto opowieści powpadają wyrwane kudły, takie, jakie widział po awanturze w domu małżenstwa Drupaczyckich - przyjaciół mamy i ojca, oddaliła się.

Babcia nie dała za wygraną i posłała dziadka na dwa końce ulicy, a pod jego nieobecność dorzuciła resztę:

– Konie ruszyły w cwał. Trzeba było podpalać kępki słomy i rzucać je z wozu w stado wilków. To powstrzymywało nieco ich zajadłość, a nawet zamieniło jednego z napastników w żywą pochodnię. Wilk ze skowytem odbił w las przejmując na swój przysmażony kark większą część pościgu, która wyczuła łatwiejszy żer. Tymczasem wóz zgubił połowę ładunku. Nagle zabrakło zapałek. Cóż było robić? Ja powoziłam, a Jadwinia, wychylona z wozu, siekierą – dawaj! – krzesać iskry z kół. Jakby ze szlifierki.

– A mnie, – Odezwała się mama – opowiadałaś, że to car napuścił chłopstwo na polskich ziemian.

Babcia podniosła wzrok, jakby osaczyła pamięć pod sufitem. Przebierała palcami dymiącymi mąką.

– A wiesz, ty masz rację. Jak teraz wspomnę te zaczerwienione ślepia w lesie, to może to nawet byli chłopi? Albo jedno i drugie. Wsio rawno. Może wilkołaki? Lud tamtejszy okrutny był.

– Nikogo nie było – zameldował dziadek, wróciwszy z dwóch końców ulicy.

– Może to zeszłoroczne jabłko z dachu spadło? – próbowała wyjaśnić sprawę mama. Babcia zastanowiła się:

– A może Hebdowa? U nich ta mała Tereska teraz chora. Oj, jaka choreńka! Może potrzebowała syropu z cebuli? I nagle coś sobie przypomniała: A słyszeliście o tym, jak Stalin ratował ukraińskie dziecko?

Chłopiec trafnie podejrzewał, że babcia przeczytała o tym w piśmie „Ogoniok”, które przywiózł jej ojciec.

– To było tak. Samotna matka napisała do Stalina list, że dziecina chora, choreńka i że ma daleko do doktora. A on w try miga rozkazał swojemu lekarzowi wsiadać do aeroplanu i lecieć do tej wsi.

– Ho, ho! Tak, tak! – przytaknął ojciec.

– To była niedźwiedzia przysługa – wtrącił się dziadek tonem odkrywcy. – Bo jak zrzucili paczkę z samolotu z tymi medykamentami, to wpadła do chaty przez dach i zgniotła to dziecko.

– Taaaato! – jęknęła mama, ale chłopiec widział, że sama tłumi śmiech.

Babcia milczała i tylko kręciła głową, wstydząc się za dziadka. Wreszcie przeżegnała się.

– A ty, co znowu za ”materdeju” robisz? – zapytał dziadek. – Teraz masz w tych miejscach dżem.

– Hospodi pomiłuj, ja o tym pukaniu. Bo jeśli to nie Hebdowa, to może ten duch?

– Jaki duch? – Zięć czujnie nachmurzył brwi.

Dziadek pospieszył z wyjaśnieniem:

– Fela mówi o przetokowym, panu Szczotce. Z naszej uliczki. Dostał się chłop między bufory i go na kwaśne jabłko...

Tu dziadek wymownie klasnął w dłonie. Brązowa od cynamonu maź jabłkowa i sterczące z niej poszarpane skrzepy wydrylowanych wiśni stężały przed oczami chłopca.

– Ale dobrze, że chociaż został po nim bliźniak – stwierdziła babcia.

– A jeden kolejarz z Muszyny miał polipa w nosie – niespodziewanie ogłosił dziadek.

– Tato, a cóż to ma do rzeczy?

– Jak mu go wycięto, to się okazało, że to był jego syjamski brat. Tylko się nie rozwinął.

– Lari-fari! – Głos babci uniósł się i poszybował nad stołem.

– Dziadku, a jak wyglądał ten polip? – drążył sprawę chłopiec, obiecując sobie potajemnie, że kiedy dorośnie, to też będzie trzepał jak z rękawa historyjki mądre i głupie. Na przykład takie… – Ostra czkawka szarpnęła mu głowę do tyłu. Na wszelki wypadek zacisnął usta. Wyszedł z tego ni to kwaśny ni to głupkowaty uśmiech.

– Jak wyglądał ten polip, wnuczku? A no, jak figurka z wosku, który Filomena leje do miednicy na andrzejki.

To powiedziawszy, dziadek puścił w kierunku babci spojrzenie filuta i na wszelki wypadek zasłonił się dopełnionym kieliszkiem. Pojawiło się w nim wielkie, przymrużone oko.

– Odstawiaj ten swój kieliszek delikatnie, a nie tak: Łup! Bo znowu zrobisz dziurę – upomniała go babcia. – I pewnie zaraz zaczniesz śpiewać, co?

– Taaak – mruknął przeciągle dziadek i nie było jasne, czy pokiwał głową, czy tym razem głowa pokiwała dziadkiem. Babcia miała rację, bo otworzył swoje wspomnienia kluczem wiolinowym:

Za dikim stjepam Zabajkalia

gdzie zołoto rojut w gorach...

– Tato ma głos jak Szalapin – pochwalił go zięć.

Dziadek Julian pochylił się nad stołem i wsparty na kieliszku i karafce zdawał się traktować fałdy strudlowe jak plastyczną mapę. Po swoje wspomnienia sięgał daleko. Nawet dalej niż bezdenny Bajkał, o którym to morzu mawiał, że powstało z łez wszystkich zesłańców i katorżników.

Bradjaga sudbu praklinaja

taszczitsa s sumoj na plieczach.

Dla chłopca była to najsmutniejsza pieśń, jaką kiedykolwiek słyszał. I nie trzeba było nawet rozumieć słów.

– Ot, bajkalia w cieście – podsumował dziadek.

– Nie bajkalia, tylko b a k a l i e, tato.

Ale to dziadek miał rację. Jego wąsy zdawały się powiewać, jak gdyby leciał uniesiony syberyjskim wiatrem buranem. Zdawało się chłopcu, że na czterech kieliszkach zadzwonił laską wanilii, wymieniając przy tym kolejne przystanki: Irkuck, Chabarowsk, Władywostok! A potem: miasto Harbin!

– Nu pajechali! Ech, ta Chanka! – Dziadek chciał jeszcze trafić w karafkę, ale laska wanilii pękła mu na dwa kawałki.

Babcia zastygła z odwróconą solniczką. Najwyraźniej zrozumiała, że dziadek zamiast strudla swoich wspomnień pociągnął spódnicę jakiejś podejrzanej baryszni.

– Chanka? A może Anka? To już nie tamta Helena?

– To jezioro, babciu, w Mandżurii – wyjaśnił chłopiec.

– Tak tak – poparła go mama – chyba nawet Adaś wyskrobał je na pisance. Wyskrobał całą mapę świata. Z Pamięci. On nawet wie, gdzie leży jezioro Titicaca.

Babcia nie wstrzymała się od solenia i dziadek przyglądał się, jak z solniczki babcia sypie sól białą jak śnieg. Chłopiec wiedział, że dziadek zaraz dorzuci jeszcze jedną opowieść – palce lizać. I miał rację.

– Tiszina! Śnieg opada Na wzgórzach Mandżurii. – Dziadek ruchem dyrygenta przenosił uwagę zebranych w mroźne pejzaże. – Oj, znałem ja osobiście kompozytora, a zarazem bohatera wojny z Japonią.

Dziadek wsunął palce pod nawis wąsa i delikatnie zagrał na zębach przygrywkę dobrze wszystkim znanego walca. Mama sięgnęła po cukiernicę i łyżeczką podtrzymała rytm. Ojciec wydął policzki – był sekcją dętą.

– Kulą w płot! – nadleciało od strony babci i już poza rytmem. Najwyraźniej chciała ostrzec wnuka przed dziadkiem, który wziął nie ten czas i nie tę wojnę, i już zaczął mieszać te dwa składniki.

Ale chłopcu tak się to podobało, że puściwszy ostrzeżenie babci mimo uszu, z całych sił swojej wyobraźni wsparł opowieść dziadka.

Dziadek Julian, wiedeński esperantysta, cesarski rusznikarz, carski zesłaniec i przyszły nowosądecki kolejarz, ruszył do tańca z samym Ilją Szatrowem – kompozytorem i kapelmistrzem z Warszawskiego Konserwatorium Muzycznego, a do tego bohaterem wielkiej wojny japońsko-rosyjskiej i co najważniejsze twórcą światowego przeboju. Teraz obaj tańczyli przed oczami chłopca, kręcąc pospołu piruety w bezkresie lodu zamarzniętego jeziora Chanka. Tańczyli na łyżwach, a pod nimi spod półprzezroczystej tafli, niczym z lustrzanych zaświatów, majaczyła orkiestra wojskowa. Jej waleczni muzycy odznaczyli się niebywałą brawurą podczas decydującej bitwy, kiedy przyszło im, jako ostatniemu już oddziałowi, stawić czoła wojskom japońskim. Wtedy uderzyli we wroga rykiem tub i tupetem trombonów, szczypać zaczęli wraże dusze pizzicatem smyków, by na koniec ugodzić w piersi łoskotem kotłów.

Niestety, w przeważającej mierze niemuzykalne i głuche na piękno siły wroga przerwały pięciolinijną zaporę dźwięków. I tak: pierwsze poległy wiolonczele i kontrabasy. Posypały się drzazgi z klarnetów i cymbałów. Dalej: potężny wybuch na lewej flance wysadził mostki wiolonczeli i uciszył dusze skrzypiec, przy czym piach zadławił ostatnie waltornie i puzony na prawej flance. W wody jeziora stoczyły się rozerwane bębenki. I wreszcie: kiedy utonął ostatni triangelista, bitwę trzeba było już uznać za przegraną. Nad pobojowiskiem zamiauczało koto, ogłaszając zwycięstwo Kraju Kwitnącej Wiśni. I tylko on jeden – dyrygent Ilja Aleksiejewicz Szatrow, umiejętnie odparowując kule batutą, zdołał uratować się z tej koncertowej rzezi wieńczącej okrutną ucztę męskich bogów wojny.

Teraz, pobrzękując Orderem Świętego Stanisława na piersi, kompozytor prowadził dziadka Juliana od melancholijnego tematu po fanfarowy i z powrotem. I tak wirowali, to w tumanie śnieżnym, to znów po falującej partyturze zorzy, splątani jednym szalem melodii sentymentalnej.

– Chwiejna była na ów czas syberyjska aura – mówił dziadek, sam szukając zaczepienia o krawędź stołu. Za mroźnym tumanem nadszedł gorący front. Rewolucja. Lód jeziora począł nagle pękać, łamać się na kry. Kompozytor nie opuścił orkiestry...

– Chwileczkę! – włączył się zięć. – Chyba zgodzi się ze mną szanowny teść, że wkradła się do jego – nazwijmy to – facecji – nieścisłość. Szatrow umarł dopiero rok temu. A tak, tak, moi państwo. W Tambowie. Niedaleko Miczurińska. A jest tam teraz ważny ośrodek radzieckiej twórczej myśli ogrodniczej.

– Ho, ho, zaczęli od wypalania lasów... razem z mieszkańcami wiosek. Iperytem. Kto wie – ten wie.

– Tę uwagę dziadek mruknął prawie do siebie, jakby dorzucał skórkę z kwaśnej cytryny.

– Weźmy takie jabłko. – Ojciec przejął pałeczkę do miodu i kręcił teraz na niej kolucho suszonego jabłka. – Dzięki takim mózgom jak Miczurin czy Łysenko już niedługo będziemy mieli antonówki olbrzymy.

– A potem gruszki na wierzbie i niebieskie migdały. – Ta uwaga, cicha i rzucona pod stół, też pochodziła od dziadka.

– A czytaliście o ostatnich sukcesach francuskich rolników komunistów? Nie? A o tym, że wielki postępowy poeta Louis Aragon gorąco wspiera ich wysiłki?

– Jak? – Zapytał czy raczej czknął Adam.

– Opiewając w swoich pieśniach genialność łysenkizmu, smarku.

– Groch z kapustą – wyrwało się dziadkowi.

– Otóż myli się tato! Może nie groch z kapustą, ale potężne wiśnie z mocarnymi czereśniami. Już niebawem takie owoce giganty zawisną w sadach Francji. Takie są plany. N'est-ce pas, madame? –

Tutaj ojciec przesłał spojrzenie żonie, a potem zwrócił się do teściowej: – Mamo, niech mama sobie tylko wyobrazi: z kilku takich wisienek – gar konfitury!

– Ale ten Aragon to surrealista.

Chłopiec zauważył, że ojciec pominął uwagę żony i szuka teraz jego wzroku.

– Ja tu smarkowi raz-dwa wyjaśnię: Miczurin to wielki agronom, to jak Lenin, a Łysenko, to taki generalissimus dla przewodniej nauki radzieckiej.

I aby wyjaśnienie zabrzmiało dobitnie, z rozmachem potoczył środkiem ciasta kolucho jabłka.

– Czy ty, Zenon, nie przesadzasz? – zapytała babcia, bo nadal czuła się odpowiedzialna za ostateczny smak strudla.

– Nic się nie stało – zameldował dziadek i złapał krążek nad podłogą.

– Oj, można się w tym pogubić. – Babcia kręciła głową. – Nie wiem, czy to przez tę wiśniowkę, czy pogodę próbujecie mi tu robić strudel większy od całego świata! A już najbardziej Julian. Ja ci...

– Zaraz, gdzie to ja byłem? – zapytał dziadek, wyłaniając się spod stołu jak z przerębla i kręcąc koluchem jabłka na palcu.

– No z tym kompozytorem, dziadku, na wzgórzach Mandżurii.

– Otóż to! Ostatni ślizg i dobiłem do brzegu jeziora. Tam, w wiklinach, zasiadłem za kierownicą fiata na spirytus. Patrzę, a tu – masz babo placek! – na tylnym siedzeniu siedzi oficer białych i każe się wieźć do Władywostoku. W tym mieście od niejakiego Baxtera kupiłem dla przyszłej mojej żony kuferek i składane lusterko.

Chłopiec złowił kątem oka coś, niby odprysk rozmarzenia w oczach babci. Tym razem ojciec nie mógł zarzucić dziadkowi nieścisłości, ponieważ wspomniane lusterko stało na psysze babci.

– Na drodze do Chabarowska wypadł z tylnego siedzenia oficer białych, a na jego miejscu pojawił się...

– Krasnoarmiejec! Już to kiedyś szanowny teść opowiadał.

– Mylisz się, Zenon, bo najpierw wlazł mi do auta usatyj Sybiriak z białą flagą. Według mnie przebiegały po niej trzy zielone błyskawice, ale ten się upierał, że są to syberyjskie góry i lasy. A pijany on nie był. I tak zdołaliśmy przejechać niespełna wiorstę, kiedy rozległa się kanonada. Kartacz świsnął mi tuż nad głową. Schyliłem się, a kiedy spojrzałem za siebie – tamten staczał się w zarośla tajgi owinięty swoją piękną flagą. Pozostał mi tylko jego okrzyk: Da zdrawstwujet swabodnaja sybirskaja strana! I nagle, mówię wam, poczułem na karku zimną lufę nagana. Czort wazmit! Na tylnym siedzeniu rozparł się kto? Ano: Krasnyj Komissar. Cham był to, jakich mało. Kazał się wieźć do Moskwy. A kiedy się dowiedział, że mój automobil ma w baku czysty spirytus, o niczym już nie myślał, tylko co wiorsta, a raczej co kilka przyśpiewek, kazał przystawać i dopełniać bukłaka. Szczęście, że miałem ukrytą pod siedzeniem rezerwę.

Było tak zimno, że ten komissar próbował nawet wrzucić do ogniska piękną drewnianą kierownicę fiata. Wot, kakoj durak! Ale jeszcze przed Irkuckiem ucichły przyśpiewki. Ja się oglądam – nikogo. Pewnie wypadł na wybojach i przepadł w tajdze.

– Może stoczył się do Amuru? – zapytała mama.

– A może pożarł go amurski tygrys? – odezwał się chłopiec, dokładając nieco napięcia.

– Ho, ho! W tamtych czasach roiło się w tajdze od tygrysów olbrzymów. Mówiło się na nie: Amba. I wszystkie błądziły po całej Syberii pijane w trupa. A to z tej przyczyny, że każdy ruski bradjaga, który wpadł im w paszczę, przesiąknięty był spirytusem. To tak jakby do strudla wlać za dużo ponczu.

– Ćmoje-boje! – Babcia pokręciła głową.

– Tendencyjna opowiastka – mruknął do siebie ojciec, ale tak, by chłopiec usłyszał.

Dziadek nie miał ochoty się spierać. Wprost przeciwnie, dopełnił kieliszka i wzniósł go na zdrowie żony. Przy tej okazji zrosił przestwór strudla wiśniowym aromatem. Wychylił, zakrztusił się i prysnął nutkami:

Ej, katis maja maszina

po darogie gładieńkoj’

Nie żaljeju ja benzina

dlja diewoczki miljenkoj’!

W wyobraźni chłopca dziadek Julian dotarł nad Bajkał, tam zapakował babcię na fiata, z lusterkiem i kuferkiem, i przez Tomsk, a potem Omsk już z mamą, ruszyli do Europy. Doszły ich słuchy, że oto po stu dwudziestu trzech latach rozbiorów odrodziła się Polska.

Za sobą zostawiali całą tę śpiącą ziemię syberyjską, której – jak już wiedzieli – nigdy nie będzie dane się przebudzić.

– Tak, byle tylko wydostać się z tych trzewi wiecznie zapijaczonej Amby. – To były słowa dziadka.

W rękach mamy zaszeleściła papierowa torebka.

– Jeszcze trochę rodzynek zostało, ale użyjemy oszczędnie, bo w makowcu też mile widziane.

– A pamiętasz, Filomena, jak robiłaś kwas chlebowy? – Dziadek ponownie się ożywił. Przymknął oczy, jakby z lubością smakował rodzynkę, i zawołał na granicy śpiewu:

Komu kwasu,

chołodnogo kwasku?

No, pamiętasz, Filomena?

Babcia niespodziewanie odpowiedziała:

– S mojego kwasku

nie brosiszsia w pieczal i tosku.

– Oj, już dawno mama nie robiła kwasu chlebowego – podjął temat ojciec. – A to cholernie zdrowy napój. Zwłaszcza z rodzynkami. Mnóstwo witamin z rodziny B. Napój naturalnie gazowany... i co tam jeszcze? I masa minerałów! Ho, ho! A na zgniłym zachodzie to piją jakąś kokakolę. O smaku lekarstwa. Brrr.

Nalewki również i w jego kieliszku zaczęło ubywać.

– Z tymi rodzynkami w kwasie to trzeba uważać, zięciu, bo jak za bardzo sfermentują, to kwas może eksplodować i nawet cysternę rozsadzić.

Jak na komendę, może trochę z podziwu, może z niedowierzania, a może dla ilustracji, dziadkiem i chłopcem targnęła czkawka. Dziadkiem jednak na tyle mocna, że zaczął ponownie znikać za krawędzią stołu.

– Ty się nie chowaj – ostrzegła babcia i zdążyła zadać mu pytanie. – Za obrazem z aniołem stróżem ty sprawdzał?

Chociaż dziadek przywykł do zgadywania sensu oszczędnych zdań, które formułowała babcia – tym razem wiśniówka zamieszała w bystrzu jego umysłu. Dziadek nie zrozumiał.

Okazało się, że babcia miała na myśli kulkę pioruna kulistego, który wpadł do mieszkania jeszcze przed świętami i od tego czasu gdzieś się zawieruszył.

Ten piorun kulisty pojawił się całkiem cicho. Dopiero Mitrofan narobił miauku, kiedy świetlisty kłębek wielkości rodzynki, czochrając się o żeliwne nogi maszyny do szycia, syknął, przybrał seledynowy kolor i sypnął w kota zimnym ogniem. Mitrofan zwiał, a piorun, a właściwie piorunek, schował się pod łóżko babci i stamtąd fukał, jakby sam naśladował urażonego kocura. Babcia bała się użyć miotły.

– Na pewno potem uciekł przez piec – powiedział ojciec. – Pioruny kuliste tak robią.

– Niech mama opowie teraz o uciekinierce i o tej historii z singerem – powiedział chłopiec, bo przypomniał sobie jej słowa, które wypowiedziała nie tak dawno, zszywając na maszynie dwa obrusy pod rozciąganie strudlowego ciasta.

– Ty masz pamięć! – Mama pokiwała głową z uznaniem.

Ale chłopiec miał jeszcze cichą nadzieję, że przy okazji dowie się czegoś o tamtej dziewczynce w wiśniowej sukience.

– No cóż, wynajętą furą uciekaliśmy z Nowego Sącza do Sambora.

– Tak tak, bo kolejarzom nakazano wyjazd w kierunku na Stanisławów – wtrącił niezbędną informację ojciec.

– Mama miała plany, że jak tata podejmie pracę na stacji w Stanisławowie, to ona będzie na uciekinierce szyć. No to wieźliśmy ze sobą ciężką maszynę do szycia.

– Oj, dobra to była maszynka – westchnęła babcia.

– Jechaliśmy wśród tłumów podążających na wschód. Ale już chodziły słuchy, że Armia Czerwona od wschodu przekroczyła granicę. Pogoda była piękna. Niebo lazurowe, jak na widokówce z Cote d’Azur. Rzeka przeładowanych wozów przecinała nagrzane pola. Gdzieś za nami parły niemieckie wojska ze Słowacji. Wtedy wszyscy jeszcze wierzyliśmy, że Niemcy zostaną powstrzymani, a Polsce z pomocą ruszą Francja i Anglia. Toteż gdy błękit nieba zaczął nabrzmiewać pomrukiem, po chwili mocniejszym od szalejących w łanach zbóż świerszczy, ludzie przystanęli ufnie, a dzieci zaczęły wdrapywać się na fury i wozy, by jeszcze lepiej widzieć nadlatujące samoloty. Anglicy!, wołali jedni – rozradowani. Nie, to Francuzi!, wołali inni – łatwowierni.

Ale kiedy bombowce obniżyły lot, rozpętało się piekło. Środkiem ludzkiej rzeki zaczęły wyrastać drzewa wybuchów. Unosiły na sobie wozy i konie. Strząsały ze swoich skłębionych koron toboły i ludzi, jakby to były wielkie owoce. Niemieccy lotnicy kilkakrotnie zawracali. Ogniste nici z ich karabinów maszynowych przyszywały ciała do ziemi. Śmiertelne, latające maszyny do szycia.

Nasz woźnica zdążył ukryć wóz pod laskiem. Od tego dnia nikt już nie patrzył z nadzieją na Zachód. Na drugi dzień mama posłała mnie po mleko do gospodarstwa w pobliżu stacji kolejowej. W drodze powrotnej zaskoczył mnie ten sam pomruk nalotu. Zanim zdążyłam się gdzieś ukryć, zobaczyłam, jak białe ściany budynku stacji uniosły się w górę.

– Tak, dziecko – babcia westchnęła. – To były Nadyby Wojutycze.

– Zaraz potem podmuch i sypka ziemia rzuciła mnie na skraj leju. Leżałam schlapana mlekiem. Widziałam, jak kłęby kurzu osiadają na gruzach stacji. Znów przypadłam do ziemi, bo teraz w moim kierunku zaczęły wyrastać fontanny ziemi. Jedna za drugą. Coraz bliżej. I leżąc, zobaczyłam, że środkiem tej alei utworzonej z tych śmiertelnych drzew idzie dziewczynka z szeroko rozłożonymi rękami. Na głowie miała czerwoną kokardkę, a na sobie wiśniową sukienkę... chyba że była to sama krew, bo odłamek przeszedł jej pod łukami brwiowymi, niszcząc gałki oczne.

Ta dziewczynka często mi się śni, jak tak idzie donikąd...

Chłopiec jęknął i zatkał sobie uszy. Dziadek przecierał wierzchem dłoni wąsy. Ojciec zagryzał wargi.

– To już lepiej o tej maszynie – powiedziała babcia i wyciągnęła ponad rodzącym się strudlem ramiona, jakby chciała uspokoić wnuka. Mama poprawiła się na krześle i odchrząknęła.

– A, z maszyną to było tak. Mieliśmy jechać dalej pociągiem, ponieważ woźnica odmówił. Ludzie siedzieli na gruzach stacji parę dni. Któregoś dnia wtoczył się po jedynym z dwóch ocalałych torów długi transport wojskowy. Było tego chyba ze trzydzieści wagonów. Ale oni nikogo nie brali.

– O tak, pamiętam – wtrącił dziadek. – Ja się wtedy dowiedziałem, że na tor za tym wojskowym transportem ma wjechać pociąg do Lwowa.

– Tato, to ty wymyśliłeś, żebyśmy się nocą z tobołami i ciężką maszyną przeczołgali na ten drugi tor. Pod kołami pociągu.

– Z maszyną nie dałoby się go obejść dookoła. – Dziadek bardziej dla siebie zachował tę uwagę.

– A ja miałam jeszcze torbę z jabłkami. Więc mama przeczołgała się pierwsza, a my z tatą przepychaliśmy do niej toboły. I wtedy nagle na przedzie pociągu zaczęto gwizdkami i światłem z karbidówek dawać znaki do odjazdu.

– Oj, pamiętam, córko – potwierdził dziadek – ależ się wtedy szarpałem z tą maszyną.

– A ja się czołgałam obok. Aż tu wagon nad nami drgnął. Ledwo wyciągnęłam nogę, a już w tym miejscu zamknął się obrót koła. Tato się mordował, bo żeliwne nogi maszyny zaryły się pod szwele. Mama i ja wrzasnęłyśmy, a tacie została w rękach połowa singera. I marmolada z jabłek... Tak prysnął sok, że myślałam, że to krew, i że tato nie ma nogi.

– Taka dobra maszynka – westchnęła babcia i spojrzała koso na dziadka. – To przez niego. Julian zawsze był taki sumaszedszyj.

– Oj, tam. Przecież, Fela, skombinowałem ci nową.

– Ale Dürkopp. Tamta to był prawdziwy singer. A ten do dzisiaj rwie nitkę. Dziadek zaczął coś mówić, ale też urwał.

– Zaczekajcie! A może to był... Tadzio Maligniak? – Najwyraźniej babcię bezustannie nurtowała myśl, kto mógł zapukać w szybę. – Bo jak nie bebok, to bejdok.

– A dlaczego akuratnie on, mamo?

– Córuś, może szedł do tego stolarza?

– Pana Batki? – chciał się upewnić dziadek. – Do tego, co to przed wojną sam sobie trumnę przygotował?

– Jak to, zrobił trumnę dla siebie? Tak dla memento mori, czy jak? – zaciekawił się ojciec.

– Dawniej to ten Maligniak pomagał panu inżynierowi Marmonowi – wyjaśnił dziadek. – A jak wojna się skończyła, to plątał się po warsztatach różnych rzemieślników. Zawoził, przywoził... Za ciaka, za piwko.

– To niech dziadek opowie, jak to było – poprosił chłopiec.

– Oj, wcale nie musisz dziecku opowiadać o tym ciaparajdzie. I też o tamtym z wybałuszonymi oczami – zaprotestowała babcia. – Tak, mówię o tym twoim Marmonie.

– To ty nie wiesz, Fela, że to po francuskim przodku, oficerze napoleońskim on ten wytrzeszcz ma?

– A to z jakiej paki?

– Oficerowie Napoleona mieli strasznie ciasne hajdawery w kroku...

– Do stu fur beczek! Od twojego głupiego gadania może w nasz strudel wstąpić zakalec!

I babcia ucięła rozmowę.

Od strony chłopca zwisał skrawek ciasta. Przypominał polip. To była historyjka o laniu wosku. I tyle z niej zostało, że kiedyś babcia rzucając na ścianę cień stężałej bryłki, powiedziała:

– Toż to bebok prawdziwy. Jakby wyłaził z wiaderka. Ma zęby i pazury. Tak, musiałeś się przestraszyć beboka.

Chłopiec pamiętał, że wtedy z pomocą przyszedł mu dziadek:

– Co ta Filomena opowiada?! Beboki zwykle chowają się po kątach, w zakamarkach, albo w mysich dziurach. Są jak te krety. Wystarczy nasypać trochę karbidu, polać wodą i taki bebok poooszeeedł...

– Zaraz, zaraz – z wiśniowego zamyślenia wyrwał chłopca głos babci. Wąchała podejrzliwie białe grudki.

– Sprawdzam, czy to biały ser, czy karbid starego.

– O, krótki szpic! – Pomówiony się poderwał.

Ale babcia go usadziła:

– Nie syp mi tutaj cynamonu w oczy, bo kiedyś zamiast skórki pomarańczowej Siwirska wygrzebała z mojego strudla twoją kalafonię. Ugryzła kobieta, bo myślała, że to przypalony cukier.

Nagle jej wzrok czujnie zatrzymał się na środku stołu.

Chłopiec pomyślał, że babcia nie życzy sobie wśród ingrediencji świątecznego strudla włochatej muchy. Ale chodziło o coś innego. To nie była mucha. Dwoma palcami babcia wyłowiła włos. Na jego końcu dyndała jak wahadełko wisienka z konfitury.

– Czyj? – zadała pytanie i zajrzała każdemu w oczy.

– Z głowy czy z wąsów? – po namyśle zapytał ojciec.

– Z głowy Hitlera – bez namysłu walnął dziadek i dodał, nie siląc się na powagę: – z wąsika Führera to chyba nie, bo za długi.

– A co ty znowu, za ćmoje-boje, stary?

– Żadne ćmoje-boje, tylko najtajniejsze tajemnice. Zza murów Watykanu.

Babcia niespokojnie zaczęła wiercić się na krześle.– Co ma Watykan do Hitlera? Co ty, stary i głupi, możesz o takich rzeczach wiedzieć?

– Już ci mówiłem, Fela, że kolejarze dużo wiedzą. A maszyniści są jak kapitanowie, którzy po dalekich podróżach schodzą na ląd, a potem dzielą się opowieściami ze świata. A jak jeszcze taki maszynista ma palacza kociarza, to ho, ho! Czego może się dowiedzieć.

– Kociarze to świadkowie Jehowy – zaserwował wyjaśnienie ojciec. – Obliczyli sobie, że świat powstał sześć tysięcy lat temu. Zapoznałem się z ich doktryną...

– Hospodi pomiłuj, ale co ma włos Hitlera do Ojca Świętego? – niepokoiła się babcia.

Dziadek sięgał po karafkę, ale ta nagle w szybkich dłoniach babci odfrunęła. – Chwatit!

Obejrzał pustą dłoń, westchnął i musiał zadowolić się resztką z dna swojego kieliszka.

– Jeszcze chwilka, a korek byłby w strudlu. – Babcia odstawiła nalewkę na bezpieczną odległość.

– Gdzie ja to byłem, wnuczku? – zapytał dziadek, a przy tym się rozglądał, niby to sprawdzając własne położenie. W istocie usiłował dosięgnąć zguby.

– Hitler! – podrzucił chłopiec i odniósł wrażenie, jakby to słowo wyskoczyło mu na stół jak bebok.

– Słuchajcie. Tiszina!

I tylko babcia nie chciała słuchać tych bredni starego.

– Przesoliłeś z tym cynamonem – powiedziała, żeby powiedzieć, i wyszła do kuchni.

– Jak Hitler napadł na Polskę w 1939, to polscy biskupi pojechali do Watykanu i poprosili papieża, żeby potępił najazd. Ale ten Pius XII był w głupiej sytuacji, bo udzielił hitlerowcom błogosławieństwa na wojnę z Polską. A ci biskupi – swoje, że to diabeł, i że wcześniej czy później zabierze się za papieski skarbiec. Pius nie wierzył. Aż tu nagle jego spowiednik, też Niemiec, donosi mu, że Führer ma w planach wywiezienie papieża specjalnym pociągiem pancernym do Lichtensteinu. No to dopiero się przestraszył. Całą noc myślał, co by tu zrobić? Nie śmiał otwarcie przekląć Adolfa, ale wpadł na pomysł, żeby w tajemnicy popróbować modłów i egzorcyzmów. Pomysł iście diabelski. A co to szkodzi? Hitlera wcześniej znał. Jeszcze z Monachium. I nawet cenił sobie jego święte obrazki.

Babcia usłyszała to z kuchni i ostrzegawczo zastukała drewnianą łyżką.

– Co ty znowu tam pleciesz?

– A tak, tak, Fela, wiadomo, że Hitler malował Matkę Boską. Z aryjskim dzieciątkiem. Włoski blond.

– Całkiem udatnie malował. – Ojciec smutno pokiwał głową.

– Hospodi... nie uwierzę. – Babcia wróciła do strudla. Stała i kręciła głową. Trzymała spodek, na którym baraszkowały w rumie rodzynki. – O, to będzie smaczne.

– Słuchajcie. W ten plan wciągnął papież swoją niemiecką, jak to o niej wtajemniczeni mówili, kochankę.

Chłopiec zauważył, że na te słowa mama bardzo się skrzywiła. Usłyszał:

– To niesmaczne.

Babcia z wychlustem postawiła spodek na cieście.

– On s uma saszoł! Ojciec Święty nie może mieć jakiejś tam kochanicy!

– No dobrze, – zgodził się dziadek – ale na pewno robiła mu strudel. No tego… mieszać to ona umiała, oj umiała.

– I co było dalej? – zapytał chłopiec, który miał świeżo w pamięci, jak to idąc przez park kolejowy z Marcinem, znęcali się obaj nad pojmanym Adolfem. Przecież wszystkie dzieci tak się teraz bawiły.

– No więc, ta jego zauszniczka podjęła się zdobycia do tych jego egzorcyzmów włosa samego Hitlera. W końcu była Niemką i miała rozległe znajomości w NSDAP.

– La Papessa – podpowiedział niespodziewanie ojciec i wszyscy popatrzyli na niego.

– A ty, Zenon, skąd to wiesz? – zapytał zaskoczony dziadek.

– My, postępowi ateiści, dużo wiemy. Mamy tam swoich ludzi.

– Dziadku, ona naprawdę wyrwała włos Hitlerowi? – W Adamie na krótką chwilę ciekawość przemogła spożytą wiśniówkę. – Z głowy?

– Słuchajcie dalej: ta właśnie... no... od strudla… piorunem dostarczyła włos papieżowi. W kopercie. A jeszcze mu powiedziała, że to ze słynnego wąsika i że odcięła go dla niej nożyczkami sama Ewa Braun.

Chłopiec przypomniał sobie pękatą książeczkę do nabożeństwa babci, z której wystawały jak czarne pająki kłęby tajemniczych włosów. I chociaż się domyślał, że należały do bliskich, nigdy nie zapytał do kogo.

– Pewnego dnia, a to było jeszcze podczas wojny – ciągnął dalej dziadek – w katakumbach pod kaplicą papież odprawił nad tym włosem egzorcyzmy. A co on tam nie wyrabiał, a kadził, a straszył rogatym cieniem tiary, a zaklinał, na czym świat stoi. Miotał w tego włosa przekleństwa, nawet tłukł w niego pastorałem, obkładał relikwiami. I nawet skakał na niego z podnóżka.

– A może jeszcze przypalał ten włos lutkolbą? – podpowiedziała mama z prowokującym uśmiechem.

– A ty byłeś tam? Widziałeś?

Chłopiec widział kątem oka, jak babcia zatyka sobie uszy. Czy dobrze widział? Kawałkami suszonych jabłek?

– Mówiłem już, Fela, że pewien kociarz o tym się dowiedział.

– Takie meldunki chyba do nas nie dotarły – przyznał ojciec.

– Tak czy siak, papież wychodzi, spocony i zziajany, z tych katakumb, a tu w kaplicy znowu ci Polacy, i dalejże mu się naprzykrzać. No to on im poradził, żeby naród polski dzielnie znosił niewolę, a smutki przelewał w swoją kulturę, która jest wielka bólem wszelakim. Ale ci znowu swoje.

Wreszcie zakonnica uratowała Piusa, bo rozdarła się przez całą kaplicę, że zupka dla Ojca Świętego stygnie. Podobno ta zauszniczka tak ostatnio wodzi Ojca Świętego za nos, że ten nos zaczął mu czernieć.

– Ty lepiej patrz swojego nosa! – Padła uwaga od strony babci.

– No, dobrze, tato, dobrze – włączyła się mama – ale czy w końcu podziałały te egzorcyzmy?

– A podziałały, podziałały, w końcu zginął...

– Tato – przerwał teściowi zięć. – Wkradła się nieścisłość: Hitler zginął dopiero na samym końcu wojny.

– Zgadza się! Ale ona podłożyła papieżowi włos... kogoś innego! Ot, co!

Wszyscy przy stole uważnie popatrzyli na dziadka, a potem wymienili spojrzenia.

– No dobrze, nie będę was trzymał w napięciu. To był włos z głowy Czarnego Papieża, jezuity. Bo wiecie, jak to było? Ta siostrzyczka darła z nim koty. I na odwyrtkę. No i się dochrapał.

– Chwatit! To mi wygląda na jakąś gadaninę Stacha zza płota. A ty dodatkowo to przekabacasz – podsumowała babcia. – Dobrało się dwóch takich pleciugów bezbożników!

Ale dziadek, niezrażony jej protestami, kontynuował:

– Zabiegi papieża się udały i szef jezuitów zmarł nagle i gwałtownie, tym bardziej że znajdował się całkiem niedaleko, bo w Rzymie. Więc te egzorcyzmy poleciały i trafiły go z piekielną siłą. Jak ten piorun kulisty.

– Zwłaszcza zadziałały te skoki z podnóżka, co? – Ojciec wesoło wzniósł kieliszek do góry, odgarnął kosmyk znad czoła i chcąc rozluźnić atmosferę, dodał:

– No, to za zdrowie dowcipnego teścia.

Ale teścia nie było.

– Co to? Tata się upił? – Mama poderwała się z krzesła i z niepokojem pochyliła nad stołem rozsypując przy tym cukier z cukiernicy.

– Wsio w parjadkie! – Usłyszeli spod obrusa. Męczę się z trokami od kalesonów.

– Stary i głupi – wybuchnęła babcia. – Może on jeszcze jakieś stare banialuki od tego Marmona powtarza? Teraz to przychodzi do niego Stach i też tak gadają od rzeczy pod jabłonką. A niech on dalej rozpowiada takie głupoty, choćby w robocie, to sobie jeszcze biedy napyta. Ktoś to weźmie za prawdę, a to jak zwykle wyssana zza paznokcia irunda. Zza brudnego! I obraża Ojca Świętego.

– „Religię uważam za chorobę, którą zrodził strach, i za źródło niewypowiedzianej udręki rodzaju ludzkiego”.

Te słowa dotarły od strony zięcia i zamieniły babcię w słup soli.

– Grzeszysz, jak to mówisz, Zenon.

– To nie ja powiedziałem, mamo, to są słowa filozofa Bertranda Russella, myślącego człowieka.

– Koniec świata! – Babcia gwałtownie wyrzuciła ręce w górę. W tej samej chwili na strudel i na wszystkich dookoła posypały się zerwane koraliki z lampy. Zabębniło po strudlu jak długi i szeroki.

– O, marny los! – zawołał ojciec.

– Materdeju! – zawtórował dziadek, strzepując palcami z wąsów migoczące, to żółte, to zielone kulki.

Chłopiec chciał jeszcze dorzucić od siebie trochę pytań. Miał je na końcu języka. Były jak te rodzynki nasączone rumem ciekawości i czekały tylko na odpowiedzi. Czy udało im się z Jadwinią dojechać do majątku, czy wilki nie pożarły koni i dlaczego ten Kazek zza porzeczek, brat dziadka Juliana, nie siedzi tutaj z nimi przy świątecznym stole? A gdzie ciotka Lola i wuj Stach? W tym momencie z jego ust rozległ się potężny huk, a towarzyszył mu równie potężny błysk. Ogłuszony Adam siedział sztywno w ciemnościach, muskany zwojami dymu. W otwartych ustach wirował mu smak spalenizny.

– Poszła żarówka – obwieszczał w ciemności głos ojca.

– No i pokarało! – krzyknęła babcia. – Widziałam, to był piorun kulisty! A ty, Zenon, gadałeś, że przez piec wyleciał.

– A po co łasował? – surowo zapytał ojciec, a jego twarz zupiorniała nad zapaloną świeczką.

– Synku, żyjesz? – Na granicy płaczu zapytał głos mamy.

– To nie piorun, to chyba kapsel – rozważał dziadek i poprosił zięcia, by mu poświecił. Międlił w palcach nadpalony zielonkawy pasek papieru. – To od mojego straszaka. Tego na ptaki. Adaś pewnie to wziął za arcydzięgiel w cukrze. Babcia walnęła pięścią w ciasto strudlowe. Jak czarne pchły podskoczyły rodzynki.

– A tyś głupi jak ten ciaparajda Maligniak! Wszędzie walają się te twoje szpeje. A teraz jeszcze pełno ostrych kawałków z żarówki, do tego stearyna i tysiące koralików w strudlu. Chwatit!, mówię.

Tak czy owak, było, nie było, zawijało się w końcu to ciasto wielkie jak obrus, pełne opowiadań, pękate od westchnień i wypowiedzianych wspominków, tych ważnych i tych błahych, zwartych i dziurawych, a nawet tak wyssanych zza paznokcia jak dziadkowe bajkalie, wreszcie, wsadzało zwijało pospołu na brytfannie i ostrożnie wsuwano do bratrury. I tak oto powstawał pachnący na cały Beskid przysmak nie lada – sądecki strudel świąt.

A w górze, na pieszczonej ciepłym i słodkim aromatem makatce babci, Adam i jego żona maszerowali w świat.

Bóg z Wami

Copyright by © 2020 Richard A Antonius

makatka babci Filomeny
Opowiadanie świąteczne na podstawie powieści autora pt: CZAS BEBOKA

Powieści CZAS BEBOKA i OMNIUM można kupić online. Również jako ebook.

Tutaj przedstawiam FRAGMENT z mojej powieści pt: OMNIUM pt: Szpetka.

https://spark.adobe.com/page/Qev1M2jbcACed/

Link do opowiadania pt: PSTROKATY DEKADENT:

https://spark.adobe.com/page/jKNLCuNFbO6Iq/

Link do opowiadania ZAPACH FLOKSÓW:

https://spark.adobe.com/page/dMQvWJITel7uB/

LINK do sztuki teatralnej Nie-Bieski KABARET:

https://spark.adobe.com/page/b1xUU9j2KpNOF/